wyprawy i spacery


Spacery ze Zwrotem: Piece wapienne w Wędryni




----------------------

Spacery ze Zwrotem: Kościół Wniebowstąpienia Najświętszej Maryi Panny w Zebrzydowicach


----------------------

Spacery ze Zwrotem: staw Młyńszczok w Zebrzydowicach 




------------------ 

Spacery ze Zwrotem: Kościół wniebowstąpienia w Marklowicach Dolnych 




-----------------


Zapraszamy na kolejny spacer ze Zwrotem




------------------


Spacery ze Zwrotem: Pałac w Piersnej




-----------


Spacery ze Zwrotem: żywocickie stele




------------------

Spacery ze Zwrotem: zamek w Żywocicach




------------------


Zapraszamy na kolejny spacer ze Zwrotem




-----------------


Spacery ze Zwrotem:  figura św. Patryka




-----------------


zapraszamy na kolejny spacer ze Zwrotem w terenie




----------------


Spacery ze "Zwrotem": most łukowy w Darkowie




--------------------


Spacery ze "Zwrotem": Dom Robotniczy w Olbrachcicach




----------

Spacery ze "Zwrotem": kapliczka przy ul. Cmentarnej w Czeskim Cieszynie




-----------------


Spacery ze "Zwrotem": Drewniany kościół św Piotra i Pawła w Olbrachcicach



 


-----------------


Spacery ze "Zwrotem": Gródecki Bałko





-------------------------

Spacery ze "Zwrotem": Arboretum z labiryntem w Wędryni












-----------------


Spacery ze "Zwrotem": gródecki Bełko


http://zwrot.cz/2018/12/spacery-ze-zwrotem-grodecki-belk/


-------------------

Spacery ze "Zwrotem": wiatrak w Gródku




----------------


Spacery ze "Zwrotem": Rock Cafe Southock





---------------


Spacery ze "Zwrotem": Szkoła w Lesznej




---------

Spacery ze "Zwrotem": Pomnik ofiar II Wojny Światowej




--------------------


Spacery ze "Zwrotem": zamek w Gnojniku




http://zwrot.cz/2018/10/spacery-ze-zwrotem-zamek-w-gnojniku/






---------------------------


Spacery ze "Zwrotem": 






http://zwrot.cz/2018/09/spacery-ze-zwrotem-palac-w-ropicy/



-----------------------


Spacery ze "Zwrotem": Kościół w Gnojniku 




---------------------


Spacery ze "Zwrotem":  Kościół św. Michała Archanioła w Trzycieżu




---------------------------


Spacery ze "Zwrotem": Pomnik powstania ČSR na Goduli




---------------

Spacery ze "Zwrotem": Pomnik tolerancyjny na Goduli


---------------


Spacery ze "Zwrotem": stary kamieniołom


---------------

Spacery ze "Zwrotem": Kościół w Ligotce Kameralnej


--------------------


Spacery ze "Zwrotem": Polska szkoła w Sibicy


----------------

Spacery ze "Zwrotem": Malcownia


--------------


Spacery ze zwrotem: Drzewa Przyjaźni











-------------------------

Spacery ze "Zwrotem": Zalew Grabina



--------------------------




---------------------------

Spacery ze "Zwrotem": Dawna strażnica w Kojkowicach


http://zwrot.cz/2018/07/spacery-ze-zwrotem-dawna-straznica-w-kojkowicach/

------------


Spacery ze "Zwrotem": Kaplica Niepokalanego Serca Maryi w Osówkach




-----------------------------



Spacery ze "Zwrotem": Pomnik cesarza w Kojkowicach










-------------------------------------



Ruszył nowy dział w "Zwrocie": Spacery ze "Zwrotem". 


Pierwszy odcinek to trzeci jaz na Olzie: 


http://zwrot.cz/2018/06/spacery-ze-zwrotem-trzeci-jaz-na-olzie/




Pomnik cesarza w Kojkowicach

----------------


13.01.17 spacer po Prajsku (ziemi hluczyńskiej):

Chuchelna-Bohuslavice-Hulczyn-Děhylov



---------------

Nowy Jiczyn spod daszka czapki (Pieszo z Jiczyna na Śląsk, odc. 1)

Nowy Jiczyn. Sympatyczne północnomorawskie miasteczko. Pośrodku Rynku - co jest wręcz typowe dla wielu miejscowości w tej krainie - słup morowy. Wokół kamienice z podcieniami. Tuż przy ratuszu schowała się pod laubami informacja turystyczna. To taki punkt zborny dla współczesnego turysty, w którym bez trudu zasięgnie języka.
Pośrodku nowojiczińskiego Rynku wznosi się słup morowy, fot. indi
To już nie targowisko, gospoda, czy - przysłowiowy wręcz - taksówkarz, lecz utrzymujące się z pieniędzy podatnika biuro informacyjne, w którym z lad, stolików i gablot nęcą darmowe mapki i foldery. I zawsze są do kupienia koszulki, ołówki, breloczki, kubeczki i inne mniej lub bardziej potrzebne bibeloty z nazwą i/lub herbem danej miejscowości, które potem i tak toną wśród szpargałów na domowych półeczkach czy w szufladach biurek.

I tak jest i w Nowym Jiczynie. Panienki się uśmiechną, panienki pokażą, panienki podadzą nformację. O tu, jak tylko znajdziemy się na korytarzu i skierujemy swe kroki do wyjścia, to warto zajrzeć za szklane drzwi po prawej stronie. Istotnie. Po otwarciu nich znajdujemy się w bajkowym sklepie firmowym zakładów Tonak. Pod tą marką istnieją one od 1945 roku, ale wcześniej nosiły wdzięczną nazwę Johann Hückel’s Söhne z tradycją sięgającą 1799 roku.

To najbardziej znany na terenie Czech i Moraw producent czapek, a przede wszystkim kapeluszy. Ludowych wałaskich, mieszczańskich, wyjściowych, staromodnych bądź hipsterskich. Stylowych cylindrów i meloników. Spory wybór i dla pań. Ale, aby kupić cokolwiek, trzeba mieć w zanadrzu przynajmniej ze dwa tysiące koron.

– Na piętrze – powiada ekspedientka – muzeum, w którym można zobaczyć jak powstają nakrycia głowy. A w położonym nieopodal zamku mieści się muzeum kapelusznicze.
Mają być tam eksponowane nie tylko wyroby z dawnej fabryki Hückela i jego synów, ale też nakrycia przywiezione z zamorskich lub zza górskich krain. Jak głosi nienaganną polszczyzną prospekt są tam też i takie, które przyozdabiały najbardziej znane głowy, a to arcyksięcia Ferdynanda (tego samego, do którego celnie strzelano w Sarajewie), albo prezydenta Tomasza G. Masaryka (którego imieniem zwano czeskie szkoły porozstawiane w okresie międzywojennym na Zaolziu).

Piękne to rzeczy, lecz nie mamy, niestety, na to czasu. To dobre na jednodniowy wypad do Nowego Jiczyna, ale nie kiedy plecak wraz z namiotem, śpiworami i menażkami uwiera na grzbiecie. Kiedy czapka z daszkiem, a nie kapelusz na głowie, a w niej misternie ułożony plan, jakby tu w ciągu trzech dni zobaczyć jak najwięcej, a jednak znaleźć się w granicach dawnego Księstwa Cieszyńskiego. Przynajmniej tak w okolicach Frydka. Nashledanou v lepších časech („Do zobaczenia w lepszych czasach”, tytuł popularnej w międzywojennej Czechosłowacji piosenki tandemu Werich i Voskovec – przyp. ÿ), mówimy na pożegnanie miłej sprzedawczyni. Pora nam znaleźć drogę wyjściową z miasta.

cdn.

(ÿ)









Nowojiczyńskie dworce (Pieszo z Jiczyna na Śląsk, odc. 2)

Przeciskamy się staromiejskimi uliczkami, opuszczamy historyczną dzielnicę i wkraczamy do miejsca, gdzie żyją normalni ludzie, w długich jednakowych trzypiętrowych blokach. Na rogu jednej z ulic bezgłośnie tyka zegar. Konstrukcja na jakiej został umieszczony przypomina ołtarzyk, skromną kapliczkę, z której wyjęto święty obraz a umiejscowiono jeden z najbardziej zagadkowych Boskich tworów, który spędzał, spędza i spędzać będzie ludzkości sen z powiek - czas.
Nieczynny już Dworzec Górny, fot. indi
Co za pomysł? Przystaje to jak pięść do nosa. Ale na przeciwległym rogu drewniana miniaturka wiatraka, a dalej budka lęgowa, a może karmnik, w którym podobnie jak w tych domach na około może żyć pod jednym dachem z tuzin rodzin ptasich. I miniatura jakiejś średniowiecznej baszty. I zegar z dzwonnicą. Oj jak niewiele trzeba, by upiększyć kiczem osiedle, przez które przebiega ulica Nádražní (Dworcowa).

W Nowym Jiczynie jeszcze do niedawna były czynne dwa dworce kolejowe. Obydwa wieściły koniec trasy. Albo jej początek. Jeden z nich już w 1880 roku połączył miasto z Suchodolem nad Odrą, a dalej ze słynną Cesarsko-Królewską Uprzywilejowaną Koleją Północną Cesarza Ferdynanda – to Nový Jičín město (Nowy Jiczyn Miasto) i na nim też wysiedliśmy. Drugi natomiast, położony we wschodniej części, to Nový Jičín horní nádraží (Nowy Jiczyn Dworzec Górny), z którego z dziewięcioletnim opóźnieniem, bo dopiero w 1889 roku pierwsza parowa lokomotywa ze świstem i łomotem tłoków pociągnęła wagony do Hostaszowic, w stronę zielonych Wierzowickich Wierchów. I choć odległość między nimi wynosi raptem z siedemset metrów to nigdy nie zostały połączone torami. I już nie będą.

Dworzec Górny postawiono na końcu linii, która dochodziła do fabryk Hückela. W ten sposób jego czapki i kapelusze zostały połączone z drogą kolei żelaznej Frydek-Frydland-Wałaskie Międzyrzecze, a co za tym idzie – z szerokim światem odbiorców (w tamtych czasach dziwnie jednak wyglądał człek bez kapelusza, odwrotnie niż obecnie). I jeszcze przed ośmioma laty kursowały tamtędy pociągi. Ale nadeszły powodzie, które podmyły nasypy i uszkodziły tory. I tak w 2009 roku, w swe 110 urodziny linia została zamknięta i zamieniona raptem półtora roku temu na ścieżkę rowerową (przy finansowym udziale Unii Europejskiej, bo jakżeby inaczej), zaś dworzec i niegdysiejsze budynki kolejowe przygarnęły hurtownie kafelków, glazury i terakoty znanych polskich producentów.

Spoglądamy na równy, wypieszczony asfalt, po którym mogą pomykać rowery, hulajnogi i rolki. Oczami wyobraźni widzimy coś takiego z Cieszyna przez Mnisztwo, Bażanowice, Goleszów aż do Bielska… Bo na byłych torowiskach lepiej jest usłyszeć dźwięk rowerowych dzwonków, niż niemą muzykę Requiem nieprzeliczonych cząsteczek zbierającej się na szynach rdzy i pijanych szczęściem między drewnianymi podkładami armiami traw i bylin.

Jednak nasza droga nie prowadzi na Hostaszowice, nie prowadzi w masywy Beskidów. To może kiedy indziej. Teraz skręcamy i przez most na Zrzávce i Jičínce dochodzimy do ulicy Beskydskéj i czerwonym szlakiem wychodzimy z miasta w stronę Sztramberka.





















W drodze do Sztramberka (Pieszo z Jiczyna na Śląsk, odc. 3)

Wąska asfaltowa szosa wznosi się stopniowo w słońcu, ale po kilometrze, dwóch czerwony szlak skręca na polną ścieżkę. Teraz dopiero można dostrzec, że nad Nowym Jiczynem góruje Starojický kopec, na którym, nawet z oddali dobrze są widoczne ruiny starojiczyńskiego zamku.
Szlak tymczasem wiedzie do bukowego lasu. Pnie się wśród jarów i wąwozów, i rzuca pod nogi kilkudziesięcioletnie drzewa. Spomiędzy konarów widać jeszcze zabudowania miasta. Właściwie to mogliśmy pójść dołem, reaktywowaną nie tak dawno przez nowojiczyńską młodzież katolicką Drogą Krzyżową, której bieg pokrywa się w większej mierze ze ścieżką rowerową do Sztramberku. Pątniczy szlak o długości niemal dziewięciu kilometrów wyznaczony został przez jezuitów w XVII wieku. Po drodze ustawiono czternaście kapliczek-stacji Męki Pańskiej. Nie wszystkie przetrwały do naszych czasów.

Ale za to natykamy się na inny element religijny. To Mariánská studánka – źródło Panny Maryjej. Ocembrowana studnia skąd ciecze woda przykryte jest stożkowanym daszkiem, na drzewie zawieszony obrazek z Matką Boską i Dzieciątkiem, poniżej metalowy garnuszek, do którego chrześcijańska ręka włożyła kilka sztucznych kwiatów i żywą gałązką bazi. A poniżej tekst „Litanii loretańskiej”:
Ucieczko grzesznych, módl się za nami.
Pocieszycielko strapionych, módl się za nami.

Studzienka, tak jak i wspomniana Droga Krzyżowa została odnowiona niedawno, w 2006 roku dzięki staraniom Klubu rodáků a přátel Nového Jičína (Klubu Mieszkańców i Przyjaciół Nowego Jiczyna). Wtedy też zawisł obraz, a całość została uroczyście poświęcona przez miejscowego proboszcza.

Skąd te pomysły na odnowienia, na reaktywacje ale dopiero w XXI wieku? Nie wiem czy odpowiedź nie znajduje się aby w prozaicznym historycznym fakcie – otóż do 1945 roku Czesi w Nowym Jiczynie stanowili w porywach trzecią część mieszkańców. Reszta, a raczej lwia część obywateli północnomorawskiego Neutitschein to byli Niemcy, których po wojnie zmuszono do opuszczenia swego hajmatu. Może przyjezdni z innych zakątków Moraw, a nawet i Słowacji do zakładów pracy i fabryk nie potrafili się do końca zintegrować z miejscem, w którym im przyszło żyć? Może dopiero kolejne pokolenia poczuły się „u siebie”? Taki syndrom „ziem odzyskanych” znany dobrze z naszego polskiego podwórka.

Z lasu znów na asfalt. Kręci się niespokojnie droga grzbietem. Wychodzimy na wzniesienie, z którego jak na dłoni widać Sztramberk, z tą swoją sławetną „Trubą”. A hen, hen w oddali – Łysa Góra. Tam zaczyna się nasz Śląsk. Ale jeszcze trzeba doń dotrzeć.

Przy drodze grób krasoarmiejca. O tablicę opiera się naiwny obrazek ze słoneczkiem (a może to wiat?) i z dwiema pięcioramiennymi czerwonymi gwiazdkami. Zginął 6 maja 1945 roku. Tego samego dnia Armia Czerwona weszła do Jiczyna, ale inni jego kamraci już od czterech dni z pepeszami w rękach, na których od nadgarstka po łokieć pyszniły się trofiejne zegarki, biegali w pijanym amoku po zdobytym Berlinie. A jemu tak głupio się zginęło. Iwan Pawłowicz Szurko. Miał dwadzieścia lat. Ile naręcznych zegarków odmierzyło jego ostatnią godzinę? Ile kobiet zgwałcił po frontowej drodze? Niesłusznie może oskarżać młodego żołnierza z Donbasu, który na wojnę się nie wybierał, lecz został wybrany. Może zwolniono go z łagru? Postawiono przed alternatywą – front albo kopanie dołów w wiecznej zmarzlinie? Takie myśli chodzą przechodzącym po głowie. Daj jemu Boże Carstwo Niebiesnoje… (ros. Daj mu Boże Królestwo Niebieskie). Spoczywaj w pokoju Waniuszka.

cdn.
































Sztramberskim brukiem (Pieszo z Jiczyna na Śląsk, odc. 4)


Czerwony szlak skręca nagle w las. Kwiatki kwitną, listki zielenieją, a droga się błoci. Woda stoi w wyżłobionych przez ściągane pnie koleinach. Ile świerków przepędzono tędy w ostatnią drogę? Przeskakujemy przez błotniste kałuże z wprawą konika szachowego. Wreszcie wychodzimy na przedpola Sztramberka. Koupalistě Libotín. Pusty basen, jak ta przysłowiowa kania, czeka dżdżu.
Prosta droga do miasteczka. Po prawej samoobsługowa stacja benzynowa, a za chwilę czerwony szlak sugeruje delikatnie przejście się aleją z nowo wysadzonymi drzewkami z okazji 650-lecia nadania Sztramberkowi praw miejskich. Poddajemy się konformistycznie tej sugestii. Drzewa zaczęły się zakorzeniać u stup średniowiecznego grodu przed siedmioma dopiero laty.

Pniemy się pod górę – o co w Sztramberku nie trudno – ale rezygnujemy już ze szlaku. Ten zaprowadziłby nas przez dolną część miasteczka do jaskini Szipka (Šipka), w której w 1880 roku profesor nowojiczyńskiego gimnazjum Karel Jaroslav Maška znalazł szczękę neandertalskiego dziecka. No i spóźnił się „boroczek” o te ćwierć wieku, bo gdyby to on był pierwszy, a nie robotnicy pracujący w dolinie Neandertal, którzy swe znalezisko oddali Johannowi Carlowi Fuhlrottowi (też gimnazjalnemu nauczycielowi), to dziś nie uczyłyby się dzieci o neandertalczykach tylko o sztramberczykach. Człowiek sztramberski. To brzmiałoby dumnie.

Ulica okala wzgórze. Po kilku krokach rozdwaja się na Dolną Twierdzę i Górną Twierdzę (Dolní Bašta i Horní Bašta) – dwa równoległe ciągi komunikacyjne. Górny jest malowniczy, wysadzany drewnianymi domkami, których gonty opadają wprost do stóp przechodniów (bo wejście do domu, do mieszkalnej jego części jest z Dolní Bašty, z Horní włazi się prosto na strych). Sama ulica składa się z wbitych na sztorc kamieni piaskowca. I takim właśnie brukiem wiedzie wspominana już wcześniej siedemnastowieczna Droga Krzyżowa z Nowego Jiczyna. Odremontowana kapliczka – VIII stacja: „Pan Jezus pociesza płaczące niewiasty”.

Ta uliczka, ale i cały Sztramberk wionie wprost romantyzmem na potrzeby odwiedzających. Jeśli w XIX stuleciu poeci szukali natchnienia wśród zamkowych ruin, to tu, w tym żywym, zamieszkałym miasteczku, ale jakby całkowicie wyjętym ze współczesności, mogą je znaleźć bez problemu:
Kto podążał przede mną drogą Górnej Twierdzy –
Mów sztarmberski kamieniu, mów mi jak najprędzej.
Pielgrzymi czy grzesznicy? rycerze zuchwali?
Czy też kupcy, co w rynku kramy rozkładali?


Rynek dość obszerny. Wokół sklepiki, restauracje i cukiernie, gdzie można kupić słynne sztramberskie uszy, wypiekane ponoć na pamiątkę – jak legenda głosi – tatarskiego oblężenia miasta. Kiedy po odparciu najeźdźców mieszczanie zeszli do opuszczonego obozowiska znaleźli tam worki z ludzkimi uszami. Teraz w formie korzennych pierników sprzedają je turystom. Browar mieszczański (warzą tu lokalne piwo) stoi naprzeciw farnego barokowego kościoła św Jana Nepomucena. Gospoda i świątynia. W samo południe. Zaraz dojdzie do pojedynku. Wstrzymujemy dech.

Wąskie strome schody prowadzą do wieży. Niebieski szlak, który będzie nam teraz towarzyszył przez najbliższe półtora dnia, też się nimi ciśnie i obchodzi pozostałości zamku i basztę delikatnie, i wyprowadza nas przez bramę. Odwracamy się machinalnie – napis na niej głosi po łacinie „Cuius regio eius religio” („Czyja władza, tego religia”). Czesi przetłumaczyli to na „koho chleba jíš, toho píseň zpívej” („kogo chleb jesz, tego piosnkę śpiewaj”). To żarcik oczywiście. Nie ma tam takiego napisu, choć i jedna, i druga sentencja niesie ze sobą tę samą, nawołującą do konformistycznych zachowań konotację.

cdn.
(ÿ)







































































Miasto Schustali (Pieszo z Jiczyna na Śląsk, odc. 5)


Sztramberska uliczka przeistacza się nagle w leśną ścieżynę, a wysunięta za każdym razem podczas marszu noga pojawia się o centymetr, dwa, wyżej nad poziomem morza, niż ta, która w tym momencie pozostaje w tyle. Dobrze mieć zatem tylko dwie nogi, bo człek by się pogubił w tym wszystkim...

Niebieski szlak sprowadza nas do Koprzywnicy, fot. indi
No nie. Zmęczenie już daje znać o sobie, więc dobrze, że ten niebieski szlak omija szczyt Białej Góry (Bílá hora) wznoszący się „na całe” 557 metrów. Ale jak ktoś już ma ochotę tam dojść, to za pół godziny natknie się tak czy owak na szeroką drogę, wiodącą na sam wierzchołek, na którym stoi ponad czterdziestometrowa wieża widokowa. Jednak nie trzeba się aż tak wysoko wspinać, by dojrzeć pstrokate klocki składające się na blokowiska w Koprzywnicy. Do tego to właśnie miasta, które swój rozwój, a i prawa miejskie zawdzięcza rozwojowi przemysłu automobilowego, wiedzie modra nić szlaku.

Podczas schodzenia wyrasta nam spod ziemi gigantyczny Váňův kámen. Ponoć wcześniej nazywał się, jak często to bywa, „kamieniem diabelskim”. A bo to leciał se diabeł z przeogromnym kamieniem i zrzucił go nagle, i tak już zostało, i takich historyjek znamy mnóstwo, gdziekolwiek jakikolwiek fragment nagiej skały wystaje z zieleni traw. Zatem w XIX stuleciu został on na swój sposób „ochrzczony” i obecną swą nazwę otrzymał od nazwiska kmiecia (czyli siedlaka), na którego gruntach się znajdował. A ów gospodarz zwał się po prostu Váňa. Kamień ten wyznaczał też granicę feudalnej administracji między Państwem Nowojiczyńsko-Sztramberskim a należącym do ołomunieckich biskupów Państwem Hukwaldzkim.

Jak głosi umieszczona na nim tablica obozowali u jego stóp chłopi-buntownicy, którzy w 1695 roku podnieśli rękę na wspomnianych purpuratów. To chłopskie powstanie poniosło klęskę, jak wiele tego typu inicjatyw, napomykanych nam co i rusz przez Historię, która wszak magistra vita est (łac. jest nauczycielką życia), jak to powiedział swego czasu był Cyceron.

Obok ławki i miejsce na ognisko, więc jak przed 321 laty moglibyśmy tu obozować, ale wizja ostatniego punktu programu w Koprzywnicy – do której coraz bliżej – nęci aż za bardzo. A zatem łąkami, polami i nowo wysadzanymi sadami w dół.

Niemal natychmiast wychodzimy na Muzeum Wójtostwa (Muzeum Fojtství), najstarszej, z 1789 roku, budowli w tym młodym mieście. To tu właśnie syn koprzywnickiego wójta, niejaki Ignaz Schustala (albo w wersji czeskiej Ignác Šustala) w połowie XIX wieku skonstruował pierwsze bryczki i powozy, a w 1858 założył firmę Schustala & Comp., której kontynuatorką jest znana Tatra. Można też zajrzeć do mieszczącego się w Koprzywnicy przyfabrycznego muzeum, jeśli ktoś oczywiście nie za późno tu dotarł, a komu się to nie udało – jak nam – to musi mu wystarczyć na otarcie łez umieszczony w herbie miasta pierwszy wyprodukowany tu samochód, przypominający z wyglądu dorożkę o republikańskiej – choć było to za panowania cesarza Franciszka Józefa – nazwie „Präsident”.

Na podwórku gdzie Schustala klecił swe pierwsze bryczki stoją dziś żeliwne cmentarne krzyże. Skąd się tutaj wzięły? Odpowiedź wyłania się za zakrętem. Park. Dziwny mały parczek otoczony murem. Kapliczka i neogotycki grobowiec. Tak. Tu do lat osiemdziesiątych ub. w. mieścił się cmentarz. Coś jest nieludzkiego w tym zamienianiu nekropolii w parki. Ale podobnie jest przecież i w Cieszynie – wyzwolone od władzy trupów „skwery” przy św. Jerzym i św. Trójcy.

Ogólnie miasto sprawia wrażenie zadbanego i jest w nim coś nieuchwytnie miłego, że aż chciałoby się zamieszkać… Tylko ten dworzec kolejowy, wybudowany chyba tylko po to, aby wsiadającemu do pociągu nie było smutno, że odjeżdża. I ten bezduszny, postawiony w „minionym okresie” gmach, w którym zasiadają miejscowi włodarze. Nie pchaj się do lokalnej polityki synu, zdaje się powiadać, bo przyjdzie ci pracować w tak obskurnym miejscu.

Po kilku krokach w jednym ciągu Dom Świadków Jehowy, kasyno i piwiarnia oferująca miejscowe, warzone hic et nunc (łac. tu i teraz) koprzywnickie piwo, jasna dwunastka i półciemna jedenastka – nagroda za trudy tego dnia.

cdn.

(ÿ)





































Spotkanie z rajdem (Pieszo z Jiczyna na Śląsk, odc. 6)

Obudziliśmy się nad rzeczką Lubiną w peryferyjnej części Koprzywnicy o tej samej nazwie. Niegdyś była to samodzielna wieś. Nasz jaskrawo zielony namiot wtapia się w świeżą zieleń niedźwiedziego czosnku i rozzuchwalonych swą jurnością listków. Rano na śniadanie kanapeczki z czymkolwiek i kawa z samowara.
Spotkanie z rajdem samochodowym dla turysty pieszego to żadna przyjemność, fot. indi
Samowarek turystyczny to niezły patent, mówiąc już tak kolokwialnie. Tuleja z wodą, którą stawia się na aluminiowej podstawce, by nie spopielać Matki-Ziemi. Kilka suchych patyków do pustego otworu, a już płomień unosi się nad kominkiem zupełnie jak w trzynieckim „werku”. Pół litra wody zagotowane w ciągu kilku minut. No to kawa. Kanapeczki pokryte niedźwiedzim czosnkiem, mycie ząbków i w dalszą drogę.

Przechodzimy przez most. Tu zaczynają się Větřkovice, albo Wietrzkowice, no w każdym razie po niemiecku Wietrzkowitz, jeśli to kogoś ciekawi, choć język sobie można na tym słowie połamać. Dawniej wieś acz teraz podobnie jak Lubina, wchłonięta w organizm Koprzywnicy. „Dom Katolicki” i gospoda – pod tym samym szyldem – w jednym budynku. Ale jest jeszcze za wcześnie. Zamknięta.
Wspaniale poprowadzony niebieski szlak dość szybko zbacza z szosy i prowadzi powoli opłotkami na kościelny cmentarz. Aleja wysadzana tujami. Kamienny krzyż z wykonaną „na ludowo” figurą Pana Jezusa stoi pośrodku. „Ten to křiž jest vystavený ke cti chvale Boži nákladem Petra a Majdaleny Pustějovský v roku 1870 kříž krysta budiž útočiště naše”. Tekst pisany w dziewiętnastowiecznej czeszczyźnie jest właściwie zrozumiały. Ostatnie tylko wezwanie może budzić wątpliwości: „Krzyż Chrystusa niech będzie ostoją naszą”. Ale już chyba tłumaczenie jej nie budzi.
Pustějovský… Ciekawe kim byli fundatorzy. Pewnie majętnymi ludźmi. Jakiegoś Pustějovskiego w Wietrzkowicach uwiecznili miejscowi strażacy na swych internetowych stronach. Był właścicielem drewnianego domostwa, które spłonęło w 1929 roku. A dla służby pożarniczej było to historyczne wydarzenie – po raz pierwszy użyto do gaszenia ognia ręcznej sikawki. Może był to syn lub wnuk fundatorów?
Wśród grobów widoczny też i symboliczny grób-pomnik poświęcony pamięci tych mieszkańców, którzy polegli na frontach Wielkiej Wojny wraz z ich zdjęciami. „Spěte sladce drazí druhové v daleké cizině!” („Śpijcie słodko drodzy druhowie na dalekiej obczyźnie!”).
Od kościoła szlak wiedzie ścieżką pomiędzy parkanami, ponownie opłotki. Wychodzimy na ulicę. Wiata przystankowa nie tyle, że zadaszona, ale jednocześnie chroni od wiatru. Świetne miejsce by się przespać podczas niepogody. Dlaczego jak Polska długa i szeroka czegoś takiego nie ma? Na terenie Republiki Czeskiej można chodzić bez namiotu. Na przystankową budkę zawsze się natrafi. I do tego czystą.
Boczny asfalt prowadzi prosto na Hukwaldy. Właśnie rozświeciło się słoneczko. Pięknie jest. Miło, cicho i spokojnie.
Warkot. Hałaśliwy wściekły warkot podrasowanego silnika wybija z tego błogostanu. Niemal po plecach przejeżdża nam rajdowy samochód. Do jasnej cholery! Znaleźliśmy się w oku cyklonu! Wpadliśmy w imprezę, w automobilowy rajd Valašská rally 2016. A niech wam silnik zgaśnie!


































Huk w Hukwaldach (Pieszo z Jiczyna na Śląsk, odc. 7)

Okropne to uczucie kiedy się tak łazi po wychylającej się z ziemi oziminie. Tak jakby chleb nasz powszedni buciorami deptać. Ale wszyscy wokół - ci, którzy poruszają się na nogach - tak właśnie robią. Bo nie ma innej drogi. Cała szerokość szosy plus tak ze trzy metry w głąb pól i łąk okupowana jest przez uczestników rajdu Valasská rally 2016. Nie da się wejść ot tak po prostu do dawnej siedziby biskupiego Państwa Hukwaldzkiego. Hukwaldy oblężone.
Idziemy groblą, przechodzimy przez strumień, przez łąkę, ocieramy się o mur cmentarny i zamkniętą oklejoną biało-czerwoną taśmą bramę. Taśmy wiszą też na bramach i furtkach od prywatnych posesji. Mieszkańcy mają domowy areszt. Ochroniarze w pomarańczowych świetlistych kamizelkach puszczają nas przez drogę, pomiędzy jednym a drugim pędzącym autem. A te przejeżdżają z rykiem w dwuminutowych odstępach.
– A gdzie chcecie? Na zamek?
– Tak – odpowiadamy, choć najchętniej byśmy zgnietli w proch i pył tę całą automobilową menażerię. Na pohybel Schusteli i innym konstruktorom czterokołowych diabłów!
– To musicie tędy bokiem i wyjdziecie na ulicę – słyszymy przyjazny głos chłopaka w odblaskowym wdzianku.
– Díky, nashle – mówimy miło na pożegnanie zaciskając zęby, przez które za chwilę wyleje się wzbierająca od kilku godzin lawa żółci.

Obchodzimy jakieś gospodarstwo, stare a wielkie. Już już widzimy kościół św. Maksymiliana, w którym grywał na organach urodzony w Hukwaldach kompozytor Leoš Janáček (jego imieniem nazwano przed dziesięcioma laty lotnisko w Ostrawie, a właściwie w Mosznowie nad rzeczką Lubiną… hm… skądś znamy tę rzeczkę). Wysuwamy się koło sklepu i… Oranżowy chłopak zjawia się tak nagle, jak policja na balandze.
– Nie puszczę was – powiada.

Więc karnie odsuwamy się w tył za winkiel. Tamten podchodzi pod świątynię i do kogoś gada. Przemyka samochód. To ten właśnie moment, kiedy można rozwinąć sztandary i z wojowniczym okrzykiem – publicznie nie od zacytowania – przebiec przez front ulicy i zdobyć przyczółek krawężnika. Udało się! Jakieś krzyki za plecami, ale nic to! Znaleźliśmy się wreszcie po właściwej stronie. Po nie-rajdowej stronie świata.

Podobno przez zwierzyniec (który nota bene w 2014 roku wraz z okolicznymi lasami wrócił pod własność biskupią, ale już nie z diecezji ołomunieckiej, tylko do wydzielonej z niej przed dwudziestoma równo laty ostrawsko-opawskiej) można dojść na zamek. Nie, nie, nie. Furda zamek! Mamy tego po dziurki w nosie.

Bogu dzięki Hukwaldy poza hradem, Janáčkiem i odzyskanymi przez diecezję lasami (Biskupské lesy) słyną jeszcze – lecz w niszowych jeno kręgach – z wyśmienitego lokalnego piwa; kvasnicové hukvaldské pivo, czyli wzbogacone o większą zawartością aktywnych drożdży, warzone jest tu raptem od 2003 roku, ale już wypracowało swoją markę wśród mini browarów Czech, Moraw i fragmentów Śląska. Ale nie podają go w wykwintnych restauracjach dla otyłych w tłuszcz i karty kredytowe turystów, lecz w zwykłej, ordynaryjnej i ordynarnej zadymionej gospodzie, której ściany ozdobione są konterfektami sztamgastów. Ceny niższe, niż za te przemysłowe serwowane w podobnych przybytkach w Czeskim Cieszynie, Trzyńcu czy Karwinie, a jakość nieporównywalna. Niech się południowoafrykańska konkurencja schowa.

Pijemy zatem piwo. Zamek na Hukwaldach może poczekać. Wszak czekał na nas od XIII wieku, to te kilka miesięcy czy lat nie zrobi mu już różnicy.


















































Poranek na łonie przyrody, szczególnie wtedy kiedy owe łono znajduje się zbyt blisko zabudowań ludzkich, tym się różni od poranka pakującego się przez okno do łożnicy, że nie znosi sprzeciwu. Trzeba wstać, spakować się, uczesać potarganą trawę i zniknąć. Nikogo tu nie było. Cicho sza.
Tuż przy niebieskim szlaku, którym zeszliśmy wczoraj z Palkowickich Górek z metalowej rurki cieknie woda. By się umyć, by uzupełnić zapas płynu, by zaparzyć kawę. Ciekawe kiedy ktoś (obrotny mniemam i przedsiębiorczy) wpadnie na ten genialny pomysł, by pobierać opłatę za wodę ze źródełek. Brzmi to w tej chwili może nieco fantasmagorycznie, ale przy postępującej komercjalizacji turystyki, przy tych wszystkich naszych beskidzkich schroniskach, które coraz częściej przypominają hotele, albo – jak to dość uszczypliwie określił pewien znajomy, który na turystyce kwalifikowanej zęby zjadł dosłownie i w przenośni – dworcowe poczekalnie, gdzie anonimowi turyści mijają się bez słowa; a niektóre parki narodowe przed wejściem w ich obręb wystawiają kasę i bileterów, to może się to okazać tylko kwestią czasu. Zresztą Lem też był uważany za fanstastę.

Jakby pozwolić się prowadzić dalej niebieskim znakom, to prędzej czy później znalazłby się człowiek nad sztucznym zalewem na Olesznej, tuż pod Mistkiem. A dalej przez Frydek, Bruzowice, Szobiszowice i Kościelec trafiłby do Cieszyna (o czym była już mowa na OX.PL ). Ale tym razem zbaczamy z rekomendowanej drogi i rowerowym szlakiem między gospodarstwami i domkami letniskowymi zmierzamy do Palkowic. Z daleka widać Bazylikę Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny we Frydku, do której rokrocznie zmierzają we wrześniu piesze pielgrzymki zaolziańskie z Czeskiego Cieszyna. Mijamy kapliczkę z obrazkiem Matki Boskiej. Ławeczka zaprasza do spoczynku.

Droga tak sprytnie jest poprowadzona, że przechodzi tuż obok gospody, która mimo wczesnej niedzielnej pory jest otwarta, choć początkowo nie byliśmy tego aż tacy pewni. Więc sam gospodzki wychodzi na powitanie, kiedy dostrzega, jak nieumiejętnie dobijamy się do drugich drzwi. Kilkadziesiąt metrów dalej tuż nad brzegiem Olesznej znajduje się kaplica pw. św. Maurycego z 1851 roku. Wcześniej stał tam XVI-wieczny drewniany kościół, z cmentarzem wokół. Ale rozebrano go w połowie XIX stulecia, bo był stary, bo zniszczony a we wsi już od trzystu lat stał murowany i doskonale spełniał duchowe potrzeby mieszkańców.

Do kościoła nawet nie dochodzimy. Wymyka nam się z trajektorii, jednak na drodze wyłania się kolejna kapliczka, skromna i o całe dziesięć lat młodsza od tej Maurycowej. Wewnątrz jednak jest figura Matki Boskiej Frydeckiej. Śląskocieszyński element religijny.

Droga wśród obsianych rzepakiem pól (z widokiem to na Frydek, to na Łysą Górę) wiedzie do Hodoniowic. Z daleka już wyłania się okazała budowla sakralna z wieżą. To nie kościół, to kaplica pw. Narodzenia Najświętszej Maryi Panny z lat siedemdziesiątych XIX wieku. Wokół cmentarz, ale zdominowany przez nowe groby, jakby ludzie wcześniej w tej wsi nie umierali tylko rozpływali się w powietrzu. Jednak nekropolia istnieje przynajmniej od 1885 roku o czym świadczy kamienny krzyż z epoki z personaliami fundatorki, niejakiej Apoleny Macurek.

Ale malowana płaskorzeźba Matki Boskiej Frydeckiej na frontonie kaplicy lekko wprawia w zdumienie. Maryja ubrana w obcisłą szatę, spod której dokładnie rysuje się wysunięta do przodu prawa kształtna noga, łydka, kolano, udo… Niezbadane są fantazje nawet bogobojnych artystów.

Skwer przed gospodą, a na nim pomniczek poświęcony mieszkańcom wsi poległym w I wojnie, jednak bez nazwisk. Te są poniżej. Ale to już ofiary II wojny. Słownie trzy ofiary. Powyżej herb I Republiki Czechosłowackiej. Czeski lew, na którego piersi widnieje herb Słowacji – lotaryński (zwany też patriarszym lub andegaweńskim) krzyż umieszczony na trójwzgórzu, symbolizującym największe pasma górskie w tym kraju, do których roszczą też sobie historyczne pretensje Węgrzy. Zresztą słowacki herb jest niemal identyczny jak madziarski, ten sam podwójny krzyż wznoszący się nad Tatrami, Fatrą i Matrą. Włóczy się człek po wyżynkach i górkach i do wielkich gór tęskni.

Rowerowy szlak urywa się nagle na rozcinającej wieś dwupasmówce Frydek-Ostrawica. To znaczy cyklista może sobie przejechać swobodnie, ale pieszy tylko niezbyt w zgodzie z przepisami… Tym nie mniej pod drugiej stronie znajduje się atrakcja, która ma ściągać turystów z dziećmi – mini zoo. Dzika świnia, zwierzak z jenotowatą mordką i coś jeszcze. Można tu też i zjeść, i wypić. Dalsza droga ciągnie się wzdłuż ekspresówki i nagle z tunelu wyłania się niebieska nić okrężnego niemal dwudziestosześciokilometrowego szlaku z Baszki do Baszki, która wyprowadza nas niczym Tezeusza z lochów Minotaura na Śląsk przez rowerowy mostek na Ostrawicy. Jesteśmy wreszcie w Księstwie Cieszyńskim. Na starej piastowskiej ziemi.

cdn.
















































http://wiadomosci.ox.pl/wiadomosc,33867,pieszo-z-jiczyna-na-slask-9.html http://fotoreportaz.ox.pl/fotoreportaz,8793,kaplice-i-kapliczki-pieszo-z-jiczyna-na-slask,-odc.-9.html

Najęty Bryś (Pieszo z Jiczyna na Śląsk, odc. 10)

Pierwsze za Ostrawicą jest Prżno. Kolejny kościół na trasie, kolejny cmentarz. Jedyne miejsca godne uwagi, w miejscach gdzie nic specjalnie uwagi nie przykuwa. Choć nie do końca. Rozbuchana wiosna. Magnolie, wiśnie, śliwy i sam Pan Bóg raczy wiedzieć co jeszcze. Zadbane ogródki, skoszone trawniki...

Na przykościelnym wiosennym cmentarzu spoczywają snem wiecznym Gřundělowie, Kotkowie, Wolni, Mališowie, Herátowie, Hovjaccy… „Naroditi se, zemříti a zrodit se opět, takový je zákon”. Narodziny, śmierć, zmartwychwstanie – takie prawo i nic na to nie poradzimy. I jeszcze Stefanowicz obok leży, krasnoarmiejjec, dziewiętnastolatek, który zginął 6 maja 1945 „w borbie s faszistkimi zachwatczikami”, jak głosi rosyjski napis z pięcioramienną gwiazdą na cokole. I przychodzi zaduma nad sensem życiowej peregrynacji, która może być przerwana w dowolnym momencie wbrew chęciom i intencjom pielgrzyma. Smutne to trochę… No więc co zwiedzać turyście w takich pozbawionych uroku i zabytków Prżnach i innych tego typu siedliskach jak nie te wiejskie, miniaturowe nekropolie? A wędrówka z plecakami z Jiczyna na Śląsk jest przecież metaforą naszej ziemskiej wędrówki.

Idziemy tym niebieskim szlakiem z Baszki do Baszki, który ma wieść przez Janowice. Po drodze urząd gminy, wejście oficjalne i od kuchni. Przy tym bocznym skrzynka pocztowa dławi się reklamowymi ulotkami i gazetkami. Dawno już stąd nikt nie wyciągał korespondencji.

Droga jak to droga. Stoją wzdłuż niej domy z zakreślonym drucianą siatką lebensraumem. Nasze kroki wywołują gromkie szczekanie. Do siatki podbiegają włochate labradory. Najpierw trzy, za chwilę cztery. Już kłębi się ich z tuzin. Nie – nawet więcej. Jazgot jak w strefie kibica. Starsza kobieta odgania je od siatki. Uśmiecha się do nas. Hodowla czy syndrom opiekuńczości?

Docieramy nad Bystry Potok. Rozpalamy ognisko, by zjeść coś ciepłego. Najlepiej układać stos tuż przy wodzie, na kamieniach, albo wręcz pośrodku strumyka. Stary to wypróbowany i sprawdzony patent, aby nikt się nie czepiał. Ugotowało się, usmażyło, no to płonące gałązki momentalnie zostają porwane przez bystry nurt. Było ognisko – nie ma. Nigdy tu go nie było.

Upał. Miało padać (i tego się baliśmy), a miast tego słońce grilluje blade twarze. Łysa Góra jak na dłoni, a my zdążamy sympatyczną drogą wzdłuż letniskowych domków do Janowic, wsi, w której urodził się Pan Łysej Góry, Andrzej Szebesta, zwany Ondraszkiem.

Dochodzimy ostrożnie do szosy, przy której mieszkają janowickie domki. Rozbrykane Tygryski i Najęte Brysie ze Stumilowego Lasu w głębokim poważaniu mają ograniczenie w terenie zabudowanym. Wali taki prosto na nas. Machamy mu przezornie zieloną odblaskową kamizelką. Zeskakuje na sam środek, jakby miał koła na sprężynkach. Mija w pędzie. Klakson. Pisk hamulców. Odrzucamy do tyłu głowy. Najęty Bryś o mało co nie wtoczył się na wyjeżdżającego zza zakrętu blaszanego anemika. Swąd gumy wciska się do nozdrzy. Ach te samochody. Przekleństwo naszej wycieczki. Znów trzeba jak najszybciej zejść z drogi, jak najszybciej zasiąść w Ondraszkowej gospodzie. Tam będzie bezpiecznie. Jak w Arce Noego.

cdn.















































8. http://wiadomosci.ox.pl/wiadomosc,33925,pieszo-z-jiczyna-na-slask-10.html




Z gospody na pociąg (Pieszo z Jiczyna na Śląsk, odc. 11 - ostatni)

Gospoda ''Ondras'' w Janowicach znajduje się ponoć dokładnie w tym samym miejscu, gdzie przyszedł na świat ów legendarny zbójnik, którego 300-tną rocznicę śmierci wspominał w zeszłym roku ten, kto o tym pamiętał.


W gospodzie pod szyldem zbójnika Ondraszka znajdzie się coś ciekawego i dla starszych, i dla najmłodszych, fot. jot
Młody Andrzejek urodził się w rodzinie tutejszego wójta, skończył gimnazjum w Przyborze… ale nie nie, jest to zbyt znana historia na Śląsku Cieszyńskim, by wciąż ją powtarzać. Zresztą wielu już było takich, którzy ją zbeletryzowali, ukwiecili, odziali w teatralny kostium, więc po cóż wyważać otwarte drzwi?

Na budynku tablica pamiątkowa, a wewnątrz starano się uczynić wszystko, by gość poczuł klimat. Wiszący ze ściany wałaski kapelusz (dlaczego akurat wałaski?), dwa skrzyżowane obuszki, ciżemki, kilka obrazków i inne duperelki, dzięki którym podróżnik, turysta, klient ma pozostać w zbójnickim nastroju. Choć ceny na szczęście zbójnickie nie są.

I może dlatego sporo ludzi. Wygląda to na imprezę rodzinną, postweselną. Zawiana grupka pięćdziesięcio-sześćdziesięciolatków wchodzi i wita się ze znajomymi. Siadają w ogródku. Są hałaśliwi i wczorajsi. Kobiety w cieniu mężczyzn. Dziewczynki, które z nimi nadeszły biegną na placyk zabaw. Zjeżdżalnia połączona z huśtawkami, a nad nimi metalowa tabliczka z wyciętym napisem: „30 kg”. Niesamowite. Czyż to nie lepsze niż urzędowe rozporządzenia wywieszane w parkach, że z urządzeń na placu zabaw mogą korzystać dzieci do 12 roku życia?

„Ondráš, dobře sobě rozvaž kerů cestů jít máš”, głosi wymalowany na ścianie nad kontuarem fragment ludowej piosenki o Ondraszku. A zatem dobrze rozważamy. Może „cestą” do Dobrej, gdzie jest stacja kolejowa, a pociągi odjeżdżają z niej do Czeskiego Cieszyna co godzinę, a do Cieszyna co dwie? I tak poszliśmy. Słońce zaczęło zapadać. Trzy dni wędrówki dały się we znaki. Mijamy domy, lasy, z oddali widoczna fabryka Hyundaya i noszowicki browar. Przemykamy dosłownie przez Skalicę. Tniemy drogę i zostawiamy kościół po prawej, cmentarz po lewej. Który to już kościół i cmentarz w ciągu ostatnich dni, gubimy się w rachubach.

Przez lasek górkami dołkami wychodzimy na dzielnicę działkową w Dobrej. Pizzeria, most przez rzekę, pod nim miejsce na kąpielisko – fajnie tu musi być chyba latem. Marnie oświetlona droga i powoli wyłaniają się zabudowania dworca. Zdążyliśmy. Przedostatni pociąg jedzie za kwadrans, a zawsze jest lepiej zdążyć na ten przedostatni, bo z ostatnimi nigdy nic nie wiadomo. Wsiadamy do żółtego wagoniku i dopiero teraz odczuwamy, że schodziliśmy sporo bo sami teraz schodzimy – byliśmy na nogach bite trzy dni. 60 kilometrów pod górę, w dół i po płaskim. Trzy dni raptem, a tyle wrażeń, że zdawało się, że wędrowaliśmy z tydzień. Eh, więc teraz będzie to trzeba w miarę szczegółowo opisać.

KONIEC

PS. Wyprawa na trasie Nowy Jiczyn – Sztramberk – Koprzywnica – Hukwaldy – Górki Chlebowickie – Hodoniowice – Prżno – Janowice – Dobra miała miejsce w połowie kwietnia 2016 roku. Wyjazd nastąpił w piątek, do Cieszyna wróciliśmy w niedzielę późnym wieczorem. Zapewne dałoby się tę trasę przejść w dwa dni, choć jakby tak porządnie zwiedzać, to może i cztery byłoby mało. Ale – jak to powtarzają pokornie stare turystyczne wygi – zawsze trzeba sobie coś zostawić. Na zaś. I nam się to udało.

(ÿ)










--------------------------------

18-21.09.15 piechotą z Frensztatu pod Radhoszczem do Koszarzysk

























































































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz