niedziela, 21 czerwca 2015

Cieszyn niczym Berlin

IMG_0933BIELSKO BIAŁA / Wschodni i Zachodni, tak nazywał się rozdzielony zimnowojenną granicą niemiecki Berlin. My mamy wprawdzie Cieszyn i Czeski Cieszyn, jednak mieszkańcy regionu na określenie tego drugiego organizmu miejskiego niekiedy używają nazwy Cieszyn Zachodni. I właśnie podobieństwa Śląska Cieszyńskiego z Berlinem doszukał się Jarosław jot-Drużycki podczas zorganizowanego 15 czerwca w bielskiej Książnicy Beskidzkiej spotkania z cyklu „Bohaterowie ‘Kalendarza Beskidzkiego’”, które prowadził redaktor naczelny tego almanachu Jan Picheta.
Spotkanie rozpoczęto od pytania, czy Zaolzie dogorywa? Na różne aspekty polskości i jej niknięcia zwracali uwagę tak bohaterowie spotkania, jak i słuchacze. W Książnicy nie zabrakło również Zaolziaków oraz Cieszyniaków. Tak więc wieczór autorski warszawskiego etnografa i publicysty przekształcił się w dyskusję, podczas której swymi spostrzeżeniami, opiniami i wspomnieniami dzielili się ze słuchaczami m.in. Bronisław Firla i Jan Branny. Zastanawiali się m.in. czy otrzymana po 1989 roku wolność miała wpływ na zanik więzi Zaolziaków z Macierzą.
- Coś jest takiego, że zakazany owoc najlepiej smakuje. Mamy otwartą granicę, internet, ale pojawiła się granica mentalna. Osoby ze wschodniej i zachodniej części Śląska Cieszyńskiego nie są sobą zainteresowane – zauważył Drużycki zwracając uwagę na to, że mieszkańcy obu brzegów Olzy nie chodzą na imprezy na drugą stronę. Porównał tę sytuację do Berlina, którego mieszkańcy jeszcze wiele lat po upadku muru nie przechodzili na drugą stronę nieistniejącej już granicy.
Zdaniem Brannego przyczyn ubywania Polaków na Zaolziu można by dopatrzyć się w oddawaniu do czeskich szkół dzieci z mieszanych małżeństw. Jednak na pytanie, czy wymieramy? Zdecydowanie odparł, że nie.
Bronisław Firla w poszukiwaniu przyczyn zamierania polskości sięgnął do idei wpierw internacjonalizmu komunistycznego, teraz europejskiego.
- A trzeci czynnik to pieniądz. Najzdolniejsi znajdują pracę poza Zaolziem – skonstatował.
Głos zabrali także licznie przybyli na spotkanie mieszkańcy Bielska, którzy z Zaolziem nie mają bardziej osobistych związków, ale po prostu interesują się tym, co się dzieje za graniczną rzeką. Były pracownik bielskiego zakładu Befama, który jeździł wielokrotnie do Czech służbowo, a obecnie w ramach kontaktów seniorów harcerskich z seniorami Harcerstwa Polskiego w RC stwierdził, że Czesi mają inną mentalność, bardziej zbliżoną do niemieckiej. A zaolziańscy Polacy, co przyznali zgodnie wszyscy wypowiadający się, bliżsi są kulturze, w której żyją na co dzień, czyli czeskiej.
Inny słuchacz zaproponował zamiast hospicjum sformułowanie skansen Zaolzie.
- Tak, jak zrobili to kiedyś Łużyczanie. By zachować tę kulturę wyjdźmy z hospicjum i trwajmy dalej jako skansen – sugerował.
Propozycja ta nie przypadła do gustu ani autorowi „Hospicjum”, ani też większości słuchaczy. Etnograf stwierdził, że kultura, aby trwała musi być kulturą żywą, a samo słowo „skansen” już w założeniu zawiera odtwarzanie reliktu, który przeminął.
- Ale czym jest nas mniej, tym więcej robimy imprez – stwierdził wieloletni działacz Macierzy Szkolnej.
- Ale czy przypadkiem na Titanicu też do końca nie grała muzyka? – retorycznie zapytał Picheta.
- Może i racja z tym Titanicem – dodał Drużycki. – Mogłem zatytułować książkę „Titanic Zaolzie”, bo orkiestra na „Gorolu” wciąż gra… Nie ukrywam, że lubię prowokować i chciałbym być złym prorokiem, żeby kiedy moje szczątki doczesne będą odprowadzane na cmentarz było w kondukcie kilku młodych Zaolziaków, którzy powiedzą „a widzisz jocie przeżyliśmy cię!”. (indi)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz